Mam świadomość, że w tym co teraz napiszę będzie trochę hipokryzji z mojej strony. Ale tylko troszkę, przysięgam! Już Wam wszystko wyjaśniam.
Jak wspominałam w pierwszym poście, jestem osobą z dość niską samooceną, którą znajomi wypominają mi przynajmniej raz w miesiącu. Sama nie wiem skąd dokładnie się ona wzięła. Nie miałam w dzieciństwie jakichś traumatycznych przeżyć, nikt nie mówił mi, że jestem głupia, brzydka i w ogóle żebym spadała na drzewo, więc nie wiem co może być przyczyną tego, że za każdym razem gdy znajomi bądź też zupełnie obcy mi ludzie prawili mi komplementy ja zastanawiałam się, czy czasem sobie ze mnie nie żartują.
Przechodziłam małe załamanie nerwowe widząc siebie w lustrze, bo nie wyglądam jak ta dziewczyna z okładki magazynu. Bo mam dość masywne uda i te boczki trochę wystają i pewnie wszyscy je widzą i się śmieją. Bo na nogach pojawił się cellulit.
Ale to nie dotyczyło tylko wyglądu. Byłam załamana również dlatego, że nie jestem wystarczająco przebojowa czy inteligentna. Bo dostałam kolejną jedynkę. I to z religii. Jak, do licha, można dostać jedynkę z religii?!
A potem nastąpił przełom.
Nie wiem co miało wpływ na zmianę myślenia. Może to, że zaczęłam częściej ćwiczyć? Może to, że zaprzyjaźniłam się z pewną siebie dziewczyną i podłapałam to od niej? Może rozmowa z kolegą, który napisał mi tyle ciepłych słów, że w trakcie czytania miałam świeczki w oczach?
Teraz staję przed lustrem i... nie, nie widzę nagle perfekcyjnej dziewczyny o wyglądzie modelki. Nie tak to działa. Nadal widzę tę figurę typu gruszki i to, że nie wyglądam jak dziewczyna na okładce. Ale już wiem, że to dlatego, że jestem człowiekiem i nawet dziewczyna z okładki w rzeczywistości nie wygląda jak dziewczyna z okładki. I hej, Anonimowa! Jeszcze będziesz dziękować za te biodra kiedy przyjdzie ci rodzić!
Widzę też cellulit, który w kiepskim oświetleniu wygląda niczym kratery na księżycu (czy to znaczy, że jestem nieziemska???). Ale wiem, że przyczyniły się do tego zarówno hormony, jak i moja mizerna dieta. Widzę w tym swoją winę, ale nie zamierzam dłużej się za to obwiniać. Zbyt długo to trwało. Poza tym, halo, obwinianie się nic tu nie zdziała, za to ruch i zmiana nawyków żywieniowych - owszem.
Nieważne jak bardzo bym chciała, przeszłości nie zmienię, ale przyszłość jest w moich rękach i jeśli jesteś w podobnej sytuacji - w Twoich rękach również. Możesz zacząć ćwiczyć, nie zamęczać się niewiadomojak ciężkimi treningami, ale po prostu zacząć jakkolwiek się ruszać. Robić to, co sprawia Ci największą przyjemność. Nic na siłę. Możesz zainwestować w samorozwój. Jeśli masz jakąś pasję - rozwijaj ją i stawaj się coraz lepszy!
I przede wszystkim, to czego (dzięki Ci, Boże!) sama się nauczyłam - pokochaj siebie. Albo przynajmniej polub, zaakceptuj. Nie traktuj siebie jak najgorszego wroga, ale jak dobrego kumpla, o którego chcesz się troszczyć.
Jeśli ja (niegdyś osoba z samooceną poniżej poziomu morza) potrafię stanąć przed lustrem i powiedzieć sobie: "Hej, fajna z ciebie dziewczyna!" to Ty tym bardziej możesz. I gwarantuję Ci, że o wiele łatwiej będzie Ci się żyło kiedy przestaniesz myśleć o sobie jak o najgorszej osobie na świecie. Zaakceptuj swoje wady i słabości i zdaj sobie sprawę, że każdy z nas je ma. Zacznij zauważać zalety, je również każdy z nas posiada.
Kiedy zdarzy się, że coś spieprzysz powiedz sobie: "No spieprzyłam, przyznaję" i zamiast bezsensownie się zadręczać, zacznij jakoś to naprawiać. Sama dopiero niedawno zaczęłam to praktykować, ale już zaczynam zauważać, że właśnie dzięki temu wiele rzeczy staje się prostsze.
Ty też się przekonaj!